Skip to content

Propozycje dialogu z Niemcami

Echa i odgłosy

Inny wpływ wywiera na przeciętnego czytelnika jedno lub drugie czasopismo, a jakże inne wrażenie daje gruntowne prześledzenie tej samej rzeczy w całokształcie przeglądu prasowego. Miara porównawcza, ocena, obraz całej sytuacji wyglądać musi siłą rzeczy w obu wypadkach inaczej.

Moje położenie jest uprzywilejowane – szczęśliwsze od czytelnika zasugerowanego jedyną gazetą. Tu w soborowym Rzymie mam przed sobą dziesiątki czasopism i dzienników – a spośród nich przeglądam ze szczególną uwagą prasę niemiecką. I tak zebrał się spory plik wycinków, ekscerptów i notatek z tych artykułów, które podchwyciły nasze tegoroczne uroczystości na Ziemiach Zachodnich, urządzane z okazji dwudziestolecia polskiej pracy duszpasterskiej Kościoła. Czy prasa niemiecka właściwie uchwyciła sens dwudziestolecia polskiej organizacji kościelnej na tych ziemiach? Czy zareagowała przyzwoicie – jak przystoi każdej prasie – już choćby z samej funkcji informowania i kształtowania opinii publicznej w domu i za granicą?

Czynione byłyby wysiłki jeszcze jednego zestawienia wszystkich najniewybredniejszych napaści i ataków na nasz kraj – przede wszystkim na Prymasa Polski i biskupów. Tym mniejszy sens ma powracanie do tej eskapady poprzez sugerowanie naszych odpowiedzi. Sam starałem się kilkakrotnie formułować stanowisko polskich katolików, zachowując możliwie pełny respekt dla wszystkiego, co w narodzie niemieckim zasługuje na uznanie. Dlaczego ponawianie tego tematu w dotychczasowej wersji wydaje się zbyteczne? Bo ton i sposób dotychczasowych odpowiedzi z drugiej strony mija się w większości wypadków z tym, czemu służyć winno słowo, mowa – a właściwie każda wymiana zdań. Bez tego elementarnego założenia nie ma dialogu. Jest rzeczą jasną, że sprawa polskich Ziem Zachodnich jest dla bardzo wielu Niemców rzeczą trudną – jest „żelazem gorącym”, jak nazywa ją jeden z najlojalniejszych artykułów zachodnioniemieckich. Ale mimo wszystko, mimo całego rozżarzenia tego żelaza, aż tak nieuczciwe podejście ze strony niemieckiej do nas Polaków nie jest niczym usprawiedliwione.
Z prawdziwą radością przyznać wypada, że pojawiło się również kilka rzetelnych informacji o wrocławskich uroczystościach kościelnych z przełomu sierpnia i września br. I że były to wystąpienia zaprawione rzeczowym komentarzem. Ale nie było ich niestety wiele. Obok tych artykułów nagromadzono w prasie niemieckiej tyle zniekształceń, że niemal każda z tych deformacji odsłania aprioryczne, z góry powzięte nieuczciwe założenie takich artykułów.

Po to, żeby osłabić przemówienia Prymasa Polski, szafuje się nie tylko nieścisłościami z historii. Przeszłość Śląska, Pomorza czy Warmii jest wprost przeinaczana i dostrajana do stronniczej argumentacji. Jeszcze większemu spreparowaniu ulegają niezwykle ważkie argumenty egzystencjalne i moralne. Wprost złośliwie stara się te silne atuty o charakterze etycznym i bytowym podkładać pod hitlerowskie hasła o Lebensraumie, wypierając się niemal zupełnie tego, że to właśnie najazd niemiecki rozwalił zagwarantowaną paktami nieagresji polską przestrzeń życiową i uderzył w samo serce naszego narodu. Cóż dopiero mówić o złośliwie ustawianych niemieckich tłumaczeniach naszych przemówień – co sądzić o zupełnie błędnych wnioskach, dotyczących wystroju i dekoracji obchodów – co myśleć o imputowaniu Kościołowi w Polsce zupełnej zależności od rozkazów władz świeckich – co wreszcie przypuszczać – jak się nie dziwić, gdy grozi się nową możliwością rozbiorów Polski, nawet przy pomocy dalekich Chińczyków – co wreszcie przypuszczać o zarzutach szowinizmu, kiedy to właśnie wszystkie te napaści są formułowane z pozycji wczorajszego nacjonalizmu niemieckiego?

Większość niemieckich odgłosów kościelnego dwudziestolecia na Ziemiach Zachodnich nastrajać musi ponuro. Widać w nich wiele nieżyczliwości, a jeszcze więcej złośliwego zacietrzewienia. Jak gdyby najświeższa historia przestała być magistra vitae – jak gdyby kołowrót dziejów miał się obracać w tym samym kierunku, co przed trzydziestu laty.

Czy taka jest dusza niemiecka?

Trudne pytania nie pozwalają na pochopne odpowiedzi. Nawet kiedy starszym spośród nas przychodzą na myśl wspomnienia najazdu niemieckiego i planowo przeprowadzanego w czasie ostatniej wojny wyniszczania całych milionów Polaków. Ale i wtedy należy szukać odpowiedzi rozważnie, obiektywnie. Jeszcze nawet wtedy, kiedy bierzemy pod uwagę napięte dzieje stosunków polsko-niemieckich. Gdy zaczyna się w nas ujawniać kompleks antypruski, wszczepiany kiedyś polskim ludziom poprzez wszystkie odmiany kulturkampfu, gdy wreszcie odrasta w naszej świadomości trwoga antykrzyżacka, niepochodząca wcale z nienawiści, ale przeciwnie – z rozczarowanej miłości. Bo to przecież polscy książęta sprowadzili zakon krzyżacki na ziemie polskie. Przykre skutki decyzji Konrada Mazowieckiego wydłużyły się poprzez siedem stuleci, zaprawionych ogniem i mieczem, aż do naszych czasów. Nie wyznajemy ani fatalizmu, ani atawizmu dziejowego – nie wierzymy też ani w obezwładnienie, ani w opętanie narodu niemieckiego. Zapożyczając słowa Norwida, wiemy, że przyszłość może być korektorką wieczną. Dlatego też w nieprzychylnych Polsce – a także naszemu Prymasowi i biskupom polskim – wypowiedziach niemieckich nie dostrzegamy tylko złośliwości. Przecie nie wszyscy tak piszą. To nie może być dno całej duszy niemieckiej, która w tych atakach odzwierciedlałaby swoje nastawienie.

Prasa kształtuje bądź co bądź opinię publiczną – manipuluje nieraz skutecznie myślami i sądami ludzkimi, jak jej się tylko podoba. Znane są te możliwości szczególnie na terenie NRF. To niebezpieczeństwo potęguje się przede wszystkim u społeczeństw wychowanych na drylu i ślepym posłuszeństwie. Wiemy, że ślady narodowo-socjalistycznej formacji, wpajanej kiedyś narodowi niemieckiemu niemal we wszystkich jego warstwach, jeszcze dzisiaj zawierają coś z tej groźby. W tej bezkrytycznej podatności na jakiekolwiek rozkazy mieści się częściowo sekret hitlerowskiego powodzenia i moralne bankructwo Trzeciej Rzeszy. Jeszcze dzisiaj usiłują obrońcy oskarżonych zbrodniarzy wojennych wybielać winowajców. Wskazują przy tym na sytuację przymusu i uzależnienia – operuje się wymówkami o całym łańcuchu sprzężonych nakazów, wykonywanych z woli führera – ślepo, bezkrytycznie, bez względu na moralną ocenę, na odpowiedzialność i sumienie. Jeśli pamiętamy o tej pokutującej jeszcze tu i ówdzie wśród Niemców niesamodzielności duchowej, to współczesne metody ustawiania opinii publicznej, stosowane przez niektóre odłamy prasy niemieckiej, mogą nas poniekąd i przerażać.

Ale prawdziwa opinia publiczna to nie tyle okrzyczane widzimisię jakiejś frakcji czy grupy – to sądy i poglądy przeważające w całym narodzie niemieckim. To nie tylko ludzie o mentalności przesyconej dziedzictwem narodowego socjalizmu – to także roczniki zrównoważone doświadczeniem wojennym i powojennym. Mam na myśli ludzi innych, nie tych, którzy odbierali swoją formację światopoglądową w brunatnych koszulach. Spotykałem ich szeregi przy okazji różnych wycieczek, pielgrzymek i odwiedzin we Wrocławiu, w Bardzie, Wambierzycach, Kłodzku lub Krzeszowie. Wspominam raczej z zadowoleniem tamte rozmowy i dialogi z przedstawicielami młodej generacji niemieckiej – z księżmi i świeckimi. Przede wszystkim krytycyzm, z jakim ci młodzi Niemcy oceniają starsze pokolenie, które hitleryzmowi pozwoliło siebie fascynować i zwodzić, musi w nas budzić nowe nadzieje.
Ciekawa rzecz – jeśli kiedyś otrzymałem z Niemiec zachodnich listy odgrażające, zgoła nienawistne, to w ostatnich miesiącach pojawia się korespondencja poważna, moralnie bardziej odpowiedzialna, świadoma dzisiejszej rzeczywistości. Piszą ostatnio zazwyczaj ludzie urodzeni bądź to przed wojną, bądź w czasie wojny – ludzie liczący się z przyczynami tych fatalnych dla Niemców następstw, jakie w roku 1945 spotkały ich kraj. Niemal każdy z tych głosów zasługuje na pokwitowanie i na dalszą wymianę myśli.

Jeszcze jedna facylitacja, przemawiająca za optymizmem: chodzi o powojenny rozkwit niemieckiej myśli teologicznej i społeczno-filozoficznej. Czymże są te gorące dyskusje naukowe o prawie moralnym, tak brutalnie podeptanym przez hitleryzm, oraz o wychowaniu społecznym, spotykane w literaturze niemieckiej, jeśli nie chęcią narodowego ocknięcia i zrewidowania tych bolesnych błędów, które unieszczęśliwiły Europę i nie tylko Europę.
Ponadto nasze nadzieje podniósł ostatnio wspaniały gest ze strony protestantów niemieckich. Memorandum ogłoszone przez władze Kościoła Ewangelickiego, wzywające do respektu dla polskiej rzeczywistości Ziem Zachodnich, to wydarzenie niemałe. Katolicy polscy chcą widzieć w nim nie tylko ważny przejaw ducha ekumenicznego, ale i cenny objaw postawy ekspiacyjnej, pojednawczej. To dowód, że propozycje dialogu muszą spotykać się po drugiej stronie z gotowością i partnerstwem. Tym też ciekawiej dyskutujemy teraz w kuluarach soborowych z biskupami niemieckimi – śledzimy ich reakcje, z radością odnotowujemy wszystkie znaki życzliwości i dobrej woli z ich strony.

Polemika znaczy walka

Już biblijnemu Jobowi teksty natchnione przypisują przekonania uważające życie ludzkie za walkę. Wszystkie typy filozofii rozwijają koncepcję bojowania ludzi na ziemi. Darwin zrobił z walki o byt fatum prześladujące twierdzenie o walce wszystkich ze wszystkimi – bellum omnium contra omnes – ułatwiło rozszerzenie nienawiści społecznej, klasowej na arenę międzynarodową – do wyobrażeń o wojnie ludów i narodów.
Dzisiaj projekty wojen i podbojów nie mają wzięcia. Dała temu dowód powszechna aklamacja, z jaką świat zareagował na Janową encyklikę „Pacem in terris”, a tym więcej dowiódł tego ostatni ogólnoludzki aplauz, którym powitano pokojowe wystąpienie Pawła VI na forum ONZ.

A jakże inną walkę miał na myśli Chrystus Pan, kiedy mówił o mieczu, odgradzającym nawet najbliższych. My, chrześcijanie, sprowadzamy pojęcie walki raczej do rejonów duchowych. Wyznajemy pognam spiritualem i to w znaczeniu funkcjonalnym. To znaczy, że mocujemy się ze sobą i przezwyciężamy siebie po to, by następnie wśród bliźnich tworzyć ład, porządek, pokój społeczny, a więc miłość. Wzajemne umiłowanie wywalczonych w sobie wartości.

Całkiem inaczej wygląda pojęcie polemiki. Ma ono w swojej treści pierwiastki walki. Polemika tak pojęta odsłania jakże często rozburzone, roznamiętnione głębie ludzkiej duszy, wydobywa na jaw niższe skłonności ludzkiej natury. Wiadomo, że postawa człowieka to nic innego, jak ujawnione w słowach i czynach duchowe nastawienie – to myśli, dążenia, ambicje i namiętności, które wybiegają ze współżycia z bliźnimi. Ale zamiast współżycia mogą one wywoływać walkę.

I tu widać, dlaczego polemika nie jest błogosławieństwem. Bo wywodzi się stamtąd, skąd pochodzą wszystkie swary, kłótnie, złości. Otóż elementarny fakt, że tak pojęta polemika uwikłana jest w to zło, które rodzi się w ludzkich wnętrzach, dyskwalifikuje ją ostatecznie w świetle Ewangelii. Boimy się więc polemik utrzymywanych w podobnym duchu, w tej pasji zacietrzewienia, jaką prezentuje obecnie większa część prasy niemieckiej. Świadczy to o niedobrych podskórnych nurtach w niemieckiej opinii publicznej oraz wpływa destrukcyjnie na umysły niesamodzielne, niewyrobione, na krystalizujące się młode pokolenia.
Sprzeczki rodzinne – jeśli nie wyjaśniają kłótni – prowadzą niekiedy do rękoczynów nawet wśród najbliższych, a wyzwiska rzucane demagogicznie poprzez granice krajów też nie uspakajają, ale podburzają. Czymże były demagogiczne wystąpienia Hitlera, jeśli nie lontem zapalnym do nienawiści, który w Trzeciej Rzeszy porywał nie tylko jednostki. Dlatego ataki podnoszone w pasji polemicznej trzeba chcąc nie chcąc uważać za niebezpieczeństwo awizo, które odbiera zaufanie. Wystąpienia utrzymywane w tonie „National Zeitung” albo „Deutscher Ostdienst” nie mogą prowadzić do zbliżenia i są również z niemieckiego punktu widzenia szkodliwe. Utrudniają bowiem jakby na przekór wzajemne kontakty.

Zamiast polemiki dialog

Samowystarczalność państw i narodów jest dzisiaj wykluczona. Ani cud gospodarczy, ani wzrost produkcji nie pozwalają na autarkię. Właśnie wzmagające się potrzeby ludzkie wykluczają możliwość hermetycznego zamknięcia jednego państwa przed drugim. Tym bardziej przeczy temu zaznaczająca się coraz bardziej socjologiczna jedność nie tylko Europy, ale świata. Co dopiero sądzić o uciekaniu jednego narodu przed drugim w świetle solidarności chrześcijańskiej i wobec ewangelicznych nakazów międzyludzkiego braterstwa. Normą przestaje być dzisiaj wyłączny interes jednego państwa – celownikiem staje się wspólne dobro rodziny ludzkiej. Znaczenie tej zasady jest tym większe, że według „Pacem in terris” interes stosunków międzypaństwowych, międzynarodowych nie śmie w niczym ubliżać potrzebom i wartościom poszczególnych osób ludzkich – bez względu na ich odrębność narodową lub religijną.

Co z tego wynika? Że kontakty, zależności i spotkania między Polakami i Niemcami będą w przyszłości coraz bardziej konieczne. Dialog jest nieunikniony. Dialog, a nie polemika. Rzecz to zrozumiała, że dwadzieścia lat temu nie było warunków do rozmowy. Przynajmniej nie w skali tak szerokiej jak dzisiaj. Potem nadeszły czasy polemik – pasji polemicznych, które tylu wypowiedziom ze strony niemieckiej po dziś dzień odbierają spokój, odbierają im możliwość maksymalnie obiektywnych interpretacji. Cokolwiek Niemcy chcieliby o nas sądzić, jednego nie mogą zaprzeczyć: cieszyliśmy się zawsze z tych niemieckich wypowiedzi dotyczących Polski, które były wolne od uprzedzeń, od różnych resentymentów i emocjonalnych zatamowań. Czuliśmy zadowolenie, bo każda lojalna wypowiedź skierowana była ku rzeczowemu dialogowi.

Sądzimy, że wraz z Pawłowym traktatem o dialogu, zawartym w encyklice „Ecclesiam suam”, nastąpił w świecie i w Kościele nowy czas rozmowy, wymiany zdań – błogosławiony czas jakiegoś nowego zbliżenia czy zrozumienia między ludźmi. Jest to czas po temu, by nareszcie przerwać ogień polemiczny, a szukać tego, co antagonizmy w stosunkach polsko-niemieckich pomoże rozładowywać. Wydaje się, że korzystając z tego tempus acceptabile, mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek inicjować dialogi. Po dwudziestu latach ten ogromny cień wlokący się w reminiscencjach ludzi poszkodowanych przez wojnę zmniejszył się wydatnie; rany zostały nieco zagojone, pamięć grozy i zniszczenia przycichła. Ale nie wszystko zostało zatarte. Trwa jeszcze niejedno wrażenie niedosytu, zawodu, frustracji. Tu tkwią główne źródła agresji i ataków, jakich jesteśmy świadkami w wypowiedziach prasy niemieckiej. A ten stan nie musi przecie pozostać stanem chronicznym, nieuleczalnym. Dlatego godzi się próbować usuwania tych osadów alergii i niechęci. W tym celu wysuwamy propozycje lojalnego dialogu – przyzwoitego, takiego, jaki przystoi ludziom dobrej, niezacietrzewionej woli.

Łatwo przewidzieć reakcje i zastrzeżenia, jakie zgłaszają się po obu stronach. Z pewnością protestują te pisma, które wczoraj zaprotestowały przeciwko polskości Ziem Zachodnich. A po stronie polskiej też w niejednym miejscu odzywa się pamięć o bólu i doznanych krzywdach. Ale czyż nie świadczy to wyraźnie o urazach i uprzedzeniach, które należy rozładowywać. Tym pilniejsza potrzeba rzetelnego, uczciwego dialogu. Niech mu patronują najlepsze ideały, podkreślane już na innym miejscu, a wyznawane dzisiaj po obu stronach bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

Warunki polsko-niemieckiego dialogu

Dialog winien być stale na nowo inicjowany, gdyż tą drogą można wyprostować wiele nabrzmiałych rozżaleń i uczuciowych zatamowań. Ale to rzecz trudna, wymagająca nieprzeciętnej delikatności. Trzeba o tym pamiętać, korzystając nawet z tak przemyślanych wskazówek, jakie ustala dialogowy dokument Pawła VI. Od czego uzależnia Ojciec Św. możliwość i powodzenie dialogu?

Wiadomo, że lista założeń uczciwego dialogu ustalona przez Pawła VI zakłada rzeczy trudne. Wchodzą one głęboko w kulturę rozmówców, w moralną postawę partnerów dialogu. Boję się wyliczać te wszystkie wskazane przez Papieża właściwości uczciwego dialogu. Trochę i z tego powodu, że wspomniane odgłosy pobrzmiewające ostatnio w prasie niemieckiej odbiegają daleko od normy, może nawet za daleko. Starczy tylko zestawić oba nurty myślowe – encyklikę i niektóre ataki niemieckie – by dostrzec właściwe proporcje. Przesada wychodzi od razu na jaw. Obietnice wyłaniają się natomiast z innej strony. Paweł VI zachęca do niezmordowanego inicjowania i ponawiania dialogu, uzależniając jego powodzenie od cierpliwości i długomyślności. Jeśli do tego dochodzi komunikatywność i kultura w sformułowaniach oraz odrobina ufności i rozwagi, wtedy wymiana zdań przynosi pożytek.
A pod osłoną przyzwoitości i kurtuazji znajdować się muszą walory jeszcze poważniejsze. Przede wszystkim wysuwać należy to, co obie strony łączy. Czyż niełatwo tu o zdenerwowanie, gotowe wprost przemilczeć jakiekolwiek styczne między nami? Otóż na przekór wszystkim Kasandrom powiedzmy jasno: łączą nas wartości ogólnoludzkie i ogólnochrześcijańskie. Możemy się zbliżyć na płaszczyźnie dobrej woli – na platformie gotowości służenia interesom pozaegoistycznym i kierowania się elementarnymi zasadami moralnymi, wyczuwanymi powszechnie w głosie sumienia. Dlatego też działanie wbrew moralnemu nakazowi wewnętrznemu musi z gruntu udaremnić wszelkie próby dialogu. Nie można też rozpoczynać od spraw obolałych, nabrzmiałych od resentymentów i urazów. Bo tu działają subiektywne odczucia, tu najczęściej odzywają się emocjonalne zatamowania i pretensje. To znaczy, że mowa o „restaurowaniu”, o „przywracaniu” – powiedzmy wyraźnie – o przesiedlaniu 9 milionów polskich mieszkańców Ziem Zachodnich zabija dialog w zarodku. Dwóch moich korespondentów zachodnioniemieckich pisze wyraźnie, że żaden rząd niemiecki nie byłby w stanie czymkolwiek usprawiedliwić takiego żądania, żeby wysiedlać Polaków z Ziem Zachodnich. Rozmowa partnerów dialogu nie powinna czepiać się przeszłości, zwłaszcza że przeszłość jest ponura, ale winna zająć się teraźniejszością i przyszłością. Punktem startowym w proponowanych wymianach poglądów muszą pozostać istniejące obecnie bezsporne fakty i lojalność wobec przeżywanej rzeczywistości. Aprioryczne założenia i żądania, szczególnie w naszym wypadku – w wypadku polskiej rzeczywistości Ziem Zachodnich – żadną miarą nie sprzyjają interpretacji obiektywnej, uczciwej.

Chyba warunkiem dialogu musi też być szacunek dla własnego narodu, a także poszanowanie dla narodu przeciwnego. Zarówno naród polski, jak i niemiecki, składa się ostatecznie z ludzi odkupionych, a tym samym i grzesznych. My, Polacy, nie wypieramy się naszych wad narodowych – ale staramy się podnosić kulturę narodową i społeczną. Mieliśmy w związku z tym specjalną akcję duszpasterską, zwaną w naszej Wielkiej Nowennie rokiem walki z wadami narodowymi. Angelizowanie własnego narodu, a satanizowanie sąsiadów prowadzi w prostej konsekwencji do pogańskiego nacjonalizmu. Tak jest rzeczywiście, gdyż naród własny staje się wtedy absolutem, bożyszczem, zastępującym absolut Boga nieśmiertelnego.

Kiedy mówimy o wadach, pamiętamy też, że cnoty i wady narodu mogą być m.in. wynikiem historii. Nie jest tajemnicą, jak niekorzystnie zaciążyły na naszym usposobieniu, a także na naszym wyrobieniu moralnym porozbiorowe lata niewoli. A tu już wina leży nie tylko po naszej stronie. Trzeba to znowu powiedzieć w imię dialogowej prawdy, choćby dla Niemców przykrej i bolesnej.

Wspólna odpowiedzialność

Opinie kolportowane przez prasę niemiecką oskarżają nas – także Kościół w naszym kraju – o nacjonalizm. Chce się przez to powiedzieć, że reprezentowane przez nas formy świadomości narodowej nie są dzisiejsze – że są one oddalone od współczesnego obrazu Europy, a właściwie całego świata.

Wydaje się, że przeszłość, zarówno dawna, jak i najbliższa, tłumaczy naszą postawę wystarczająco. Wiele faktów historycznych świadczy raczej o polskiej tolerancji. Jakże często okazywano z naszej strony zrozumienie dla cudzych potrzeb. Tyle razy w historii umieliśmy się „szlachetnie różnić” i to również od naszych zachodnich sąsiadów. Niemal całe pokolenia Polaków potrafiły poświęcać życie nie tylko dla własnej ojczyzny, ale także dla interesów szerszych. „Za naszą wolność i waszą” – to nie było hasło rzadkie, a przyjmowali je nasi ludzie odważnie i często. Tak działo się i podczas ostatniej wojny. Ale jedno wolno chyba podkreślić szczególnie mocno. Bez elementarnej świadomości narodowej utrzymanie się Polski na mapie Europy, mimo tylokrotnych prób jej unicestwienia, byłoby chyba wykluczone. Z licznych kontaktów osobistych wiem dobrze, że rzecz tę usiłuje dzisiaj zrozumieć wielu Niemców.

Obecnie nie o przeszłość chodzi – ważna jest teraźniejszość, jakże różna, jakże nietypowa wobec faktów znanych z przeszłości. Ongi Kościół pomagał nam pielęgnować nasze poczucie narodowe – rozwijał je niestrudzenie również poza granicami oficjalnego państwa polskiego. Na Śląsku, Pomorzu i Warmii polska mowa przetrwała przede wszystkim w pieśni kościelnej, w modlitwach i nabożeństwach – w oficjalnym rytuale kościelnym.
Dzisiaj Kościół, zwłaszcza Kościół soborowy, wyprowadza nas na płaszczyznę szerszą, ogólnoludzką. Robi to, ponieważ taki jest obecnie prawdziwy interes ludzkości. Otóż ten ponadnarodowy kierunek będzie chyba przez obie strony do przyjęcia, jeśli na niedawną, a jakże dotkliwą przeszłość między Polską a Niemcami spojrzymy pod wyższym kątem – w nadprzyrodzonej perspektywie chrześcijańskiej. W promieniach odświeżonego spojrzenia nadprzyrodzonego łatwiej nam będzie – mimo wszystkich emocjonalnych zatamowań – odkrywać wzajemnie wspólne pierwiastki ludzkiej solidarności i chrześcijańskiego braterstwa.

Przynaglać winna nas po obu stronach wspólna odpowiedzialność. Wiemy, że wśród Niemców słowo o odpowiedzialności zbiorowej budzić może opory. Słusznie, ale też i niesłusznie. Niesłusznie, ponieważ przed ludzką zbiorowością stoją zawsze wspólne, z natury wynikające zadania, które są podstawą poprawnych stosunków między ludźmi. Tak było wtedy, kiedy hitleryzm usiłował narzucić ujarzmionym narodom tzw. Neuordnung in Europa. Tak jest dzisiaj, kiedy obywatele świata w erze atomowej muszą ocalić zagrożone wartości człowieczeństwa. Natomiast opór wobec pojęcia społecznej odpowiedzialności jest tylko o tyle słuszny, że wrażliwość ludzka, całe nastawienie człowieka na zadania społeczne jest w ostatecznej instancji rzeczą jednostkową, osobistą.

Ale tak poważne zadania, jakie są nam nałożone dzisiaj, nie mogą być osiągalne ani indywidualnie, ani partykularnie, ale w skali zbiorowej – dzisiaj wręcz ponadpaństwowej. Dlatego koniecznie należy pielęgnować powszechne, choć subiektywne nastawienie jednostek na aktualne zadania zbiorów. Takim zadaniem jest dzisiaj niepodzielność pokoju, obowiązek ocalenia prawdziwej ludzkiej kultury i cywilizacji – słowem całokształtu tych warunków, bez których mieszkańcy nie tylko Europy, ale ziemskiego globu nie będą w stanie dotrzeć do swej pełni, do celu własnej egzystencji. Rzecz to dzisiaj tak ważna, że mocuje się o nią zarówno Kościół, jak i większość świata. Jest to niemal jedyna bezsporna platforma pomiędzy wszystkimi ludźmi dobrej, niekłamanej woli. Czy Polacy i Niemcy, mieszkający we wspólnym, a zarazem nieobojętnym miejscu Europy, mogą przed tą jedyną w swoim rodzaju sprawą stronić lub uciekać?

Jako chrześcijanie wiemy więcej: że wokół tych pozornie oczywistych, a jednak niezwykle skomplikowanych obowiązków nie wolno nam przechodzić obojętnie, bo są one dla nas wezwaniem Bożym. Wydaje się, że to właśnie poprzez znaki teraźniejszego czasu Bóg stawia przed Kościołem – a tym samym i przed ludźmi rzetelnej woli – dzisiejsze posłannictwo, aktualny mandat do wykonania.
Takim widomym znakiem jest też i potrzeba dialogu – naturalne zapotrzebowanie na lepszą wymianę zdań, poważna troska o wzajemne zrozumienie. Dlatego niech nam, polskim katolikom, postawienie tych propozycji dialogu, skierowanych do narodu naszych wczorajszych najeźdźców, będzie wolno uważać za obowiązek – za odpowiedź na boskie wezwanie naszego czasu.

 

Artykuł zatrzymany przez cenzurę, miał ukazać się w 47. numerze „Tygodnika Powszechnego” z 21 XI 1965 r.

Skip to content